środa, 27 lipca 2011

Skończyło się rumakowanie.

Kiedy tylko maluch naje się i zaśnie, biegnę do piwnicy, biorę rower i śmigam we wieś. Dziś już klucze brałam w łapkę, gdy wylazła wielka jak słoń chmura, która zrobiła na moją okolicę przeogromny wylew. Ale myli się, kto myśli, że mnie ona przestraszyła. Nic z tych rzeczy. Wylała i polazła dalej, a ja siup na rower i w drogę. Wzięłam jeszcze Męża, żeby się po ciemku nie włóczyć po lesie i wsi. Było słodko, miło i cudownie, jak zwykle na rowerze, do jakiegoś dziesiątego kilometra. Chciałam pokazać, żem kozak i wjechałam w kałużę. A że kondycja jeszcze nie ta, środek ciężkości trochę ciążył, zrywność mi w pewnym momencie zawiodła i musiałam stopę swą postawić na piasku, który był piaskiem nie byle jakim, tylko dokładnie piaskiem podeszczowym, dalej nazywanym błotem. I umoczyłam! Ale muszę stwierdzić, że było nawet przyjemnie. Woda ciepła, tylko butki mi się okrutnie ubrudziły. I skarpetki. I spodnie… Dobrze, że nie wzięłam trampek.


1 komentarz: